Minęło kilka miesięcy od przyznania Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. W październiku 2022 roku dowiedzieliśmy się, że otrzyma ją Annie Ernaux, francuska pisarka urodzona w 1940 roku w Normandii. Emocje po ogłoszeniu werdyktu już opadły, książki Ernaux są ponownie dostępne, a ja zdążyłam przeczytać jej dwie najgłośniejsze powieści: Miejsce (1983) i Lata (2008). Mimo że z Latami spędziłam więcej czasu niż z krótkim Miejscem, to właśnie ono wywarło na mnie większe wrażenie. Na nim właśnie chciałabym się skupić.
Już dawno nie czułam się tak niepewna, wyrabiając sobie opinię na temat dzieła literackiego. Nie mogę powiedzieć, żeby czynniki zewnętrzne, jak prestiżowa nagroda czy opinie ludzi, z których zdaniem się liczę, nie wpływały na mój odbiór pisarstwa francuskiej autorki. Zawsze jednak staram się dochodzić do własnego, niezależnego osądu. Co zatem podpowiadają mi mój wewnętrzny głos i moja literacka intuicja? W tym przypadku mój stosunek pozostaje ambiwalentny – połowa mnie lubi Ernaux, a druga jest wobec niej krytyczna.
*
Miejsce – powieść licząca około sześćdziesięciu stron, napisana przez Annie Ernaux w wieku czterdziestu trzech lat – jest portretem ojca pisarki, Normandczyka o chłopsko-robotniczych korzeniach, który zmuszony był przerwać edukację szkolną już jako nastolatek: „Opuszczał lekcje przez jabłka i żniwa, przez sianokosy, przez wszystko, co wymaga siewu i zbiorów”. W szkole zdążył jednak nauczyć się czytać i pisać, co nie było dane dziadkowi Annie. Jej ojcu udało się awansować: z chłoporobotnika na kupca, właściciela kawiarni połączonej ze sklepem spożywczym. (Prowadził go w miejscowości Yvetot w Normandii).
Ernaux odmalowuje portret ojca w dwóch planach: intymnym – na podstawie wyrywkowych wspomnień z dzieciństwa i młodości – oraz społeczno-socjologicznym – przedstawia go jako reprezentanta określonej klasy społecznej, żyjącego w określonym czasie i miejscu. Jednakże, na co uwagę zwróciła mi moja ciocia Gizela (ur. 1941), portret ten jest dość płaski. Ojca poznajemy tylko z perspektywy jego córki, której nie udaje się w pełni wejść do wnętrza bohatera, w jego skórę, jak potrafią to zrobić nieliczni genialni pisarze. Co tak naprawdę przeżywał ojciec Ernaux? Co go poruszało? Jak widział świat ze swojej perspektywy? Co było dla niego bolesne? Co przynosiło mu radość? Tego się nie dowiadujemy. (Z ciocią Gizelą często wymieniam się przemyśleniami okołoliterackimi, a jej uwagi są dla mnie nieocenione. Myślę, że to ona w dużej mierze uczy mnie odbioru literatury. Na jej słowa nieraz będę się powoływała w mojej twórczości prozatorsko-poetyckiej. Mam też nadzieję poświęcić jej osobny tekst).
Ernaux ze zrozumieniem i empatią opisuje niełatwą drogę życiową, charakter, upodobania, przyzwyczajenia i drobne dziwactwa ojca. Był on człowiekiem wesołym, bezpretensjonalnym, wrażliwym na śpiew ptaków i przyrodę, ale bywał też szorstki, nieufny wobec świata i krytyczny wobec córki. Jego stosunek do edukacji Annie charakteryzował się dwuznacznością: z jednej strony był dumny z jej sukcesów szkolnych i chęci do nauki, z drugiej zaś traktował edukację lekceważąco: „dla niego istniała tylko praca rąk”, „nauka nie miała dla niego związku ze zwykłym życiem”. Mimo że w końcu stał się kupcem, na czym zależało szczególnie jego żonie, najbardziej lubił pracę w ogrodzie i pielęgnację warzywnika. „To człowiek wsi, co poradzić?” – mawiała żona. Dopiero w wieku sześćdziesięciu pięciu lat, tuż przed śmiercią, kiedy mógł pozwolić sobie na wolniejszy tryb życia i powrót do prostych prac w ogrodzie, stał się szczęśliwy i „coraz bardziej kochał życie”.
*
Moim zdaniem jednak ta krótka opowieść jest nie tyle o ojcu Ernaux, co o samej autorce. Ernaux tak naprawdę opisuje siebie poprzez swojego ojca. Z nim zaznajamiamy się raczej powierzchownie, ale z nią – już znacznie głębiej. Stąd też wyrasta moja niepewność w ocenie jej twórczości: Czy Miejsce to płaski portret ojca, czy głęboka autobiografia i autorefleksja autorki?
Czytając Miejsce, poznając korzenie Ernaux, kreśliłam jej portret. Wyobrażałam sobie, że szła ona przez życie z piętnem dorastania w ubogiej i niewykształconej rodzinie, i cierpiała z powodu tego, czego doświadczała w domu rodzinnym: niedostatku, poniżenia, wstydu… Ale, udało jej się również – w dużej mierze dzięki pisaniu – nazwać wszystko to, co było bolesne, wydobyć na światło dzienne i nabrać wobec tego dystansu. Podziwiam u Ernaux jej umiejętność autorefleksji, zatapiania się w samej sobie i swojej przeszłości w celu terapeutycznym i uzdrawiającym. Częstym zabiegiem jest u niej wtrącanie opisów fotografii, które pomagają jej w powracaniu do tego, co było. (Lata całe są usiane sugestywnymi opisami zdjęć). Nie tylko ma odwagę mierzyć się z przeszłością, ale też opisuje ją bez zahamowań. Niczego nie ukrywa, nawet tematów wstydliwych, a za taki uznać można na przykład prymitywny sposób jedzenia ojca: „Po posiłku wycierał swój nóż o kombinezon, a po zjedzeniu śledzia wbijał nóż w ziemię, aby pozbyć się zapachu”.
Największe wrażenie wywarł na mnie opis podejścia najbliższych Ernaux do języka. Trudno wyobrazić sobie, że w rodzinie noblistki były osoby, które nie czytały i nie pisały! Jej dziadkowie – parobkowie i tkaczki – posługiwali się tylko gwarą. Ojciec Ernaux odszedł wprawdzie od dialektu, ale obca była mu poprawna francuszczyzna. Było to widoczne szczególnie, kiedy znajdował się poza swoją sferą komfortu. Rozmawiając z kimś wysoko postawionym, jak lekarz czy ksiądz, raczej milczał: „Wieczna ostrożność mowy, przemożna obawa przed użyciem niewłaściwego słowa, równie kompromitującego jak puszczanie bąków”. W warunkach domowych natomiast stosunek ojca do języka był swobodny. Według Ernaux, jak sądzę, zbyt swobodny… Gdy Annie próbowała go poprawiać, oburzał się i buntował: „(…) odmawiał używania słownictwa, które nie było jego”. „Wszystko, co miało związek z językiem – pisze Ernaux – stanowi w moich wspomnieniach powód do żalu i bolesnych szykan, o wiele bardziej niż pieniądze”. Może to właśnie silnie zakorzenione kompleksy na punkcie języka uczyniły z Ernaux pisarkę o tak świetnym piórze? Może owe szykany stały się poniekąd motorem jej literackiego rozwoju? Myślę, że w życiu niepewność, zahamowania i braki często przeradzają się w siłę.
Ciekawy u Ernaux jest jej ciągły stan rozdarcia, które zdaje się towarzyszyć jej od dzieciństwa. Już od najmłodszych lat interesował ją awans do wyższych sfer, określanych przez nią mianem drobnomieszczaństwa i mieszczaństwa. Ciągnęło ją do życia lepszego niż to, jakiego doświadczała w domu; jakby od zawsze była zawieszona pomiędzy dwoma wykluczającymi się światami. W wieku dorosłym, gdy po dłuższej nieobecności wracała z miasta do domu na prowincję, „czuła się oddzielona od samej siebie”.
Owo rozdarcie widać też w jej ojcu. Jakby je po nim odziedziczyła. Ojciec Ernaux z jednej strony chciał, żeby córka miała lepsze życie, z drugiej jednak trudno mu było tę inność i obcość zaakceptować, zrozumieć czy przyswoić. Wciąż nosił w pamięci swojego ojca, który „robił się agresywny, kiedy w domu widział kogoś z rodziny pogrążonego w lekturze książki lub gazety. Nie miał czasu nauczyć się czytać ani pisać”. Ernaux tak podsumowuje wczesną młodość swojego taty: „Scenerią jego dzieciństwa było średniowiecze”: ojciec – woźnica; matka – tkaczka; życie z płodów ogrodu i kurnika; niski dom kryty strzechą; klepisko zamiast podłogi; znak krzyża na chlebie… Nic więc dziwnego, że miał on „wyidealizowane wyobrażenie o świecie intelektu i mieszczaństwa, który był nieprzenikniony”.
Rozdarcie, zarówno Annie, jak i jej ojca, kazało mi myśleć o tym, czy taka chwiejność pomiędzy różnymi, często skrajnymi biegunami nie charakteryzuje przypadkiem każdego z nas, oczywiście na różnych tłach. Ernaux otwiera się przed nami, opisując swoje skomplikowane i bolesne wahanie się. Za to ją cenię.
Wiedza o rodzinie autorki i jej pochodzeniu zbliża mnie do Ernaux i czyni ją w moich oczach autentyczną, ludzką. Mierząc się z przeszłością, raz zbliża się do korzeni, raz oddala się od nich i buntuje przeciwko nim, chwilowo nawet, jak sama przyznaje, zdradza je. Lubię tę pisarkę za to, że dzieli się ze mną swoim życiowym, intymnym zmaganiem: „Piszę być może dlatego, że nie mieliśmy sobie [z ojcem] nic więcej do powiedzenia”. Ernaux otwiera się przede mną, przez co czuję, jakbym zyskiwała przyjaciela, była mniej samotna.
Powieść Miejsce skłoniła mnie do postawienia sobie kolejnego pytania: Jak silne są nasze korzenie? Annie Ernaux próbowała na pewnym etapie swojego życia uwolnić się od rodziny, ale czy taka wolność jest w ogóle możliwa? Musiałabym jednak przeczytać wszystkie książki autorki, żeby w pełni zrozumieć jej skomplikowany i zmieniający się stosunek do więzów krwi. Im jestem starsza, tym bardziej wydaje mi się, że nasze początki mają na nas przemożny wpływ. Warto je poznać.
*
Ponieważ traktuję każdą książkę poważnie, jako dar od losu czy podróż, mam potrzebę nie tylko jej opisania, ale również podzielenia się tym, jak na mnie podziałała. Jak mnie rozwinęła. Co we mnie wyzwoliła. Czytając Miejsce, mimowolnie myślałam o własnej rodzinie, a postać ojca Annie wciąż przywoływała na pamięć osobę mojego dziadka od strony matki. Dlatego też chciałabym poświęcić kilka słów swojej rodzinie i odczuciom na jej temat. Spróbować zanurzyć się na chwilę we własnych początkach i przypomnieć postać mojego zmarłego w 2006 roku dziadka Henryka, którego dotychczas wspominałam zbyt rzadko. Ciocia Gizela, którą darzę zaufaniem i traktuję jak przyjaciela, lubi powtarzać: „pamiętaj, niedaleko pada jabłko od jabłoni”.
Annie Ernaux, nakreślając czytelnikowi swoje początki, śmiało łączy je ze słowami takimi jak „poczucie niższości” albo „wstyd”. Określenia te różnią się od moich doświadczeń. Kiedy myślę o gronie moich najbliższych, przychodzą mi raczej na myśl słowa: „zróżnicowanie” lub „kontrastowość”. Wywodząc się ze środowiska niejednolitego (w naszym przypadku głównie pod kątem wykształcenia i zamożności, ale i poglądów politycznych), jestem, jak Annie, pełna rozdźwięków. Dysonanse w mojej rodzinie wzbogacają mnie – dzięki nim znam różne spojrzenia na życie, ale przez nie czuję, jakbym miała w sobie bałagan i stanowiła zlepek społecznych dysproporcji i różnic. Bo jak porównać życie mojego kuzyna, który nie mając matury ledwie wiąże koniec z końcem jako taksówkarz w małej polskiej miejscowości, i życie mojej światowej kuzynki, mieszkającej w Paryżu i wykładającej literaturę francuską? Jak zestawić postać mojego ojca, człowieka wyjątkowo operatywnego, wciąż podróżującego po świecie, z osobą mojej babci, która może raz w życiu wyjechała za granicę? Jak pogodzić lewicowo-postępowe poglądy moich rodziców z konserwatywnym spojrzeniem na świat równie bliskich mi wujków? Przez ów mętlik nie umiem jednoznacznie określić, z jakiego wywodzę się środowiska. Jestem po trochu każdym z mojej rodziny.
Z mojego punktu widzenia moi rodzice to kochająca się para, a mama i tata mają ze sobą dużo wspólnego, łączy ich naturalne porozumienie, miłość i przyjaźń. Równocześnie jednak odnoszę wrażenie, że pochodzą w dwóch różnych światów. W mojej wyobraźni (złożonej ze wspomnień, rodzinnych opowieści, zdjęć…) dom rodzinny ojca to świat mieszczański, ale nie duszny, tylko o otwartej, niezależnej, nowoczesnej myśli oraz kreatywnym i przedsiębiorczym podejściu do codziennych spraw. Z opowieści osób bliskich wynika, że babcia i dziadek prowadzili dom tolerancyjny i cenili towarzystwo. Ciocia Gizela, siostra mojego ojca, zdała mi krótką relację „od wewnątrz”: „To był dom, w którym była miłość i mądrość; rodzice przeżyli wojnę i zapewne stąd te wartości”. Dom mamy to świat skromniejszy, szczery i ciepły, bliski przyrodzie, obojętny na mieszczańskie konwenanse. Nazwałabym go domem zwyczajnym. Nic nie robiło się w nim na pokaz.
Ojciec mamy, dziadek Henryk, o którym – dzięki Ernaux – myślałam ostatnio więcej, jawi mi się na tle mojej najbliższej rodziny jako postać najzwyczajniejsza. Już w dzieciństwie czułam, że bije od niego naturalność, prostota, prawdziwość. To jemu zawdzięczam w dużej mierze to, że dziś umiem cieszyć się zwykłymi rzeczami. Niemal każdy spacer w lesie kojarzy mi się z dziadkiem. Pamiętam, jak odbierał mnie z przedszkola, zabierał na lody, a potem do parku i lasu. Dziadkowi nigdy nigdzie się nie spieszyło (nie wiem, jak poradziłby sobie w dzisiejszych czasach!). Po przedszkolu mijaliśmy staw, na środku którego stał domek łabędzi; pordzewiałe i skrzypiące huśtawki; zniszczony drewniany amfiteatr; a czasem szliśmy na „górki”, jak dziadek nazywał pagórkowaty teren Kalwarii Wejherowskiej. Dziś ta trasa wydaje mi się krótka, a teren parku i kalwarii śmiesznie mały. We wspomnieniach szczególnie często powracają nasze wczesnowiosenne spacery. Chodziliśmy po podmokłych błotnistych terenach, które były usiane drobnymi białymi przebiśniegami i żółtymi zawilcami. Po dziś dzień widok najwcześniejszych kwiatów wywołuje we mnie prawdziwą radość. Już jako dziecko wiedziałam intuicyjnie, że dziadek czuł się najlepiej na łonie natury, która go wyciszała i uspokajała (podobno miał słabe nerwy). Wierzę, że mój kontakt z przyrodą jest dziś dobry i bliski właśnie dzięki niemu.
Dziadek Henryk podobny był do ojca Ernaux, którego „stopa nigdy nie postała w muzeum”, który „po posiłku wycierał swój nóż o kombinezon” i który „każdego popołudnia wymykał się do swojego zawsze wypielęgnowanego warzywnika”. Powyższy opis mojego dziadka jest krótki i może płaski, ale przedstawia go przynajmniej w jakimś stopniu i pewnie mówi co nieco także o mnie…